- Justin, ewakuuj ją stąd! - Wrzasnąłem, lecz nie usłyszałem odpowiedzi ani żadnej reakcji.
Spojrzałem w jego stronę, a mój oddech stanął gdzieś w płucach. Wtulał twarz we włosy Elizabeth, która nie dawała żadnego znaku życia. Jej klatka nie podnosiła się, a oczy miała zamknięte. Dotarło do mnie, co właśnie się stało i poczułem jak zaczyna mnie to od środka wyniszczać.
Ona...
Nie żyje...
Poczuwszy skurcz w klatce piersiowej, zakasłałem, upadając na kolana niemal się dusząc. Nie mogłem złapać oddechu, a słyszałem jak Lucifer powoli się do mnie zbliża.
Cholera, wrzeszczałem w myślach. Rusz się dupku. Zrób coś. Lecz nie mogłem się ruszyć, nawet kiwnąć palcem. Z trudem łapałem następny oddech. Doskonale wiedziałem, że skutki zbyt długiego użytkowania mocy wiatru.
- Przegrałeś Matt. Teraz Cię zniszczę.
Przegrałem, to były moje ostatnie myśli zanim poczułem silne uderzenie w brzuch, które odrzuciło mnie. Uderzyłem o kolumnę i splunąłem krwią, na ziemię. Kręciło mi się w głowie i miałem mroczki przed oczami. Moje powieki usilnie próbowały się zamknąć. Widziałem momenty w których dłoń Lucifera zaczyna płonąć i zaczyna się do mnie zbliżać. Zacisnąłem oczy i pięści, przygotowując się na mój koniec.
Nie wiem czemu, ale zobaczyłem w głowie twarze moich rodziców. Patrzyli na mnie. Moja mama miała widoczne zmarszczki na czole i potargane włosy związane w niedbałą kitkę. Miała na sobie sweter, który dostała kiedyś na urodziny. Ode mnie. Zaskoczyło mnie to. Nigdy go nie nosiła, bo gryzł ją. Nienawidziła swetrów. Ja jednak kupiłem go z nadzieją, że kiedyś go jednak założy. Czemu akurat teraz ich widzę? Obok niej stał mój ojciec. Te same ciemne włosy i piwne oczy. Ta sama postarzała twarz. Jednakże bez cienia grymasu, tylko... współczująca? Okryta bólem? Czemu czułem się dziwnie, patrząc na nich? Czemu ja w ogóle ich tutaj widzę?
Nagle moja matka uśmiechnęła się jak nigdy dotąd. Otworzyła usta, wymawiając słowa, których na początku nie zrozumiałem. Dopiero potem usłyszałem głos i wyraźne zdanie mojej matki.
Otworzyłem oczy i ujrzałem Lucifera. Szykował się do rozmachu, gdy nagle jego brzuch przebiło ostrze, a on sam zamarł. Z jego ust poleciała strużka krwi. Kaszlnął i zachłysnął się własnym powietrzem. Mierząc mnie wzrokiem po chwili uśmiechnął się szyderczo. Spuścił głowę, opuszczając ręce.
- Jesteś sukinsynem. - Warknął, po czym splunął krwią.
Wyrwało się z jego piersi, a on upadł. Jego ciało zaczęło płonąć, paląc go na popiół. Ostatnie co widziałem to jak na jego twarzy znika grymas uśmiechu, a pojawia się złość i cierpienie.
Gdy spojrzałem na osobę winną śmierci Lucifera ujrzałem... Dzeusa. Wypuścił z dłoni sztylet i ukląkł przy mnie. Zobaczyłem jak jego oczy przepełnione smutkiem i zmartwieniem powoli patrzą w kierunku Elizabeth. Ja również podążyłem tam wzrokiem. Nie uratowałem jej. Poczułem napływ sumienia i poczucia winy. Chciałem krzyczeć ze złości i frustracji, ale jakakolwiek moja reakcja wywoływała ból.
- Przepraszam Was, dzieci. Ja wiedziałem od początku, że Lucifer będzie chciał zgładzić Elizabeth. Jednakże nie sądziłem, że się to uda. Myślałem, że zdążę oszczędzić Wam bólu i zabiję Lucifera wcześniej.
Zobaczyłem jak dłonie Dzeusa zaczynają powoli robić się przezroczyste, aż w końcu znikały. Zaczął robić się coraz mniej widzialny.
- Ja sam teraz umrę, a Wy będziecie musieli mnie zastąpić.
- Jak to my? Przecież Elizabeth... Dzeus? Dzeus, nie zostawiaj mnie! Co z Reinkarnacją?!
Bóg wstał i popatrzył na mnie. Jego usta poruszyły się, wypowiadając ciche słowa. Te same, które wypowiedziała moja matka.
Dasz sobie radę
* * *
Monitoring pracy serca nadal milczał. Ta cisza była największą katuszą niż wszystkie bóle świata. Patrzyłem przybity w ciszy na trupio bladą twarz Elizabeth. Od jej łóżka odchodziło dużo różnych rurek, była podłączona do kroplówki a usta zasłaniała maska tlenowa.
Oprócz mnie w sali siedział jeszcze Justin. Wyglądał na naprawdę wyczerpanego, a jego twarz była wymalowana tak ogromnym bólem i smutkiem, że aż miałem wrażenie, że zaraz wybuchnie. Dla niego zdecydowanie śmierć Elizabeth była jeszcze większym ciosem niż dla mnie. Nie znałem się na uczuciach. Dotąd traktowałem je jak powietrze. Coś jak słaby punkt w ludziach. Jednak o nim zdecydowanie mogłem powiedzieć, że kochał Elizabeth bardziej niż kto inny. Nie dziwiłem mu się jednak. Była odważną dziewczyną, która zawsze wiedziała co powiedzieć, żeby poprawić sytuację. Walczyła całym sercem i duszą, a na pierwszym miejscu zawsze stawiała dobro innych. Jednak przekonałem się, że jeśli ktoś był dla niej wredny umiała odpyskować... Przypominanie sobie naszego pierwszego spotkania wprawiało mnie w pewną melancholię. Czułem się dziwnie, jakby rozdarty pomiędzy uczuciami jakie we mnie grały. Nie kochałem Elizabeth, ale traktowałem ją jak... kogoś kogo nigdy nie miałem. Była dla mnie przyjaciółką, dowodem, że na świecie są jeszcze ludzie, którzy nie dążą do zniszczenia tego gównianego świata. Gdy patrzyłem w jej oczy, widziałem zawsze jakiś błysk. Ten tajemniczy błysk zostawał mi w pamięci. Gdy tylko go widziałem zaczynałem odczuwać pewien dziwny spokój. Zupełnie jakby sama jej obecność uspokajała mnie i sprawiała, że zapominałem o bólach z przeszłości. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, wiedziałem już, że będzie ona idealną następczynią Dzeusa. Wtedy jednak nie sądziłem, że w momencie kiedy przyjdzie ta zmiana ona już będzie nieżywa.
- Jak się czujesz? - Usłyszałem ciepły głos Justina. Miał spuszczoną lekko głowę, nie patrząc na mnie.
Skinąłem tylko głową, nie mogąc zdobyć się na jakiekolwiek słowa i czy większy gest. Czułem się dokładnie jak on. Co z tego, że bólu z powodu straty przyjaciółki nie można porównywać do bólu stracenia miłości? Cierpimy tak samo. Płacząc, krzycząc, siedząc cicho i w samotności. Czułem jak we mnie wszystko się gotuje i po chwili znów ucisza to bezsilność. Justin pewnie umierał od środka.
Współczułem mu. Położyłem mu dłoń na ramieniu.
- A Ty?
- Dowiedziałem się, że Olivia wróciła do domu. Wypisali ją, a jej rany nie były za duże. - Odparł, kiwając głową.
- Dobrze, że nic jej nie jest.
Znowu skinięcie.
- Czego nie mogę powiedzieć o Eli...
Zapadła niezręczna cisza, a ja zabrałem dłoń. Kątem oka zobaczyłem jak pochyla się nad Elizabeth i chwyta jej rękę, zamykając w delikatnym uścisku. Odwróciłem głowę, bojąc się ujrzeć jak cały jego smutek i ból spływa ze łzami po policzkach. Sam czułem, że jak cała ta sytuacja zaczyna mnie powoli przerastać i zaraz sam się rozkleję.
- Eli... proszę... wróć do nas...
Gdy nastąpiła chwila ciszy, usłyszałem nagle jak coś zaczyna pikać. Poczułem złość, że ktoś najwyraźniej nie wyłączył telefonu i już miałem wstać, gdy ujrzałem, że na monitoringu pracy serca linia prosta zaczęła drgać. Justin podniósł powoli głowę, patrząc na mnie a potem na twarz Elizabeth. Z jej klatki piersiowej błysnęło jasne światło, które oślepiło nas. Razem z Justinem odsunęliśmy się od łóżka szpitalnego na bezpieczną odległość, ale nikt z nas nie mógł zobaczyć co jest źródłem światła. Nagle zniknęło. Opuszczając ręce niczym zahipnotyzowani wpatrywaliśmy się w Elizabeth, która wstawała do pozycji siedzącej, zdejmując z siebie maskę tlenową. Odłożyła ją na bok i pomasowała skronie. Rozejrzawszy się, dostrzegła nas i pytająco zmierzyła wzrokiem.
- Chłopaki... co jest?
Nie zdążyła nic więcej wydusić z siebie, gdy Justin po chwili podszedł do niej, nadal nie mogąc uwierzyć w to co widzi.
- Eli...
Zamknął jej twarz w objęciu dłoń i pochylił się, by ją pocałować.
Dziewczyna zamknęła oczy i oddała się rozkoszy. Ja spuściłem głowę, uśmiechając się. Elizabeth żyła.
Przyswoiłem do siebie tą informację, czując coraz większą radość.
- Zostawcie sobie te wyrazy miłości na kiedy indziej... - Mruknąłem, udając obrzydzenie.
Po chwili poczułem jak coś rzuca się na mnie i ściska z całej siły. Poczułem miękkie włosy smyrające mnie po policzku i zobaczyłem Justina uśmiechającego się do mnie. Elizabeth zaczęła płakać, śmiejąc się. Ja również nie potrafiłem się powstrzymać i obejmując dziewczynę, uśmiechnąłem się.
- Wróciłaś... pyskata smarkulo.
- Pewnie, gburze.
Zaśmiałem się, a ona odsunęła się ode mnie. jej kolor skóry znowu nabrał więcej ciepła, a w jej oczach... jak zwykle widziałem ten wspaniały błysk.
- Ale jak to możliwe? - Spytała po chwili, opadając na wolne krzesło.
- Właściwie to nie wiem... Zobaczyliśmy z Mattem jasne światło wydobywające się z Twojej klatki piersiowej i po chwili wstałaś jakbyś spała. - Odparł Justin, wzruszając ramionami.
Elizabeth zrobiła minę jakby właśnie coś sobie uświadomiła i zaczęła macać się po szyi, aż w końcu z spod jej bluzki wysunął się kryształ. Pusty w środku i przejrzysty niczym szkło.
- Teraz rozumiem.
- Co rozumiesz? - Spytałem, nie widząc związku, między zwykłym wisiorkiem a cudem zmartwychwstania.
- Oracle po treningu wręczyła mi ten naszyjnik bez słowa. Teraz już rozumiem czemu mi go dała.... ale czemu? Nie mogła po prostu powiedzieć?
- Wyrocznia ma zakaz zdradzania swoich wizji komuś kto nie jest władcą Pustki lub Reinkarnacji. Nie chciała złamać zasad, a to był jedyny sposób, żeby Cię ochronić. - Wyjaśniłem, a ona skinęła głową.
- Będę musiała jej podziękować.
- Myślę, że ona doskonale zdaje sobie sprawę z tego jak bardzo jesteś jej wdzięczna. - Rzekł Justin, uśmiechając się. - Jak na razie, zostań tu i zbieraj siły.
Rozległ się dźwięk wibracji i Justin przeprosił nas, wychodząc z sali. Zostawił nas samych. Usiadłem naprzeciw Elizabeth, a ona posłała mi ciepły uśmiech.
- Lucifer i Dzeus nie żyją.
Ta wiadomość nie zaskoczyła zbytnio dziewczynę jednak na chwilę spoważniała.
- Co to oznacza?
- Jest sens mówienie rzeczy oczywistej?
Zamilkła, kręcąc lekko głową. Chwilę siedzieliśmy w ciszy przygnębieni. Poczułem coś dziwnego. Zupełnie tak jakby coś miało się wydarzyć. Jakbym stawał przed nowym wyzwaniem. Elizabeth też musiała coś czuć, widziałem to po jej twarzy.
- A jeśli nie będę godna? Będę złą następczynią?
Uśmiechnąłem się. To samo pytanie sobie zadawałem, lecz znałem już na nie odpowiedź. Spojrzałem na nią i rzekłem:
- Dasz radę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz